W ubiegły piątek premierę miał trzeci sezon serialu Drive to Survive. Niestety drugi rok z rzędu możemy być mocno zawiedzeni…
Formuła 1 jest jednym z najpopularniejszych sportów na świecie. Co roku transmisje z weekendów Grand Prix oglądają setki milionów ludzi. Jak jednak w okresie dominacji Mercedesa utrzymać przy sobie fanów oraz zyskać rzeszę nowych? Receptą okazał się Netflix, który od 2018 roku z bliska przygląda się rywalizacji najszybszych kierowców naszej planety. Informacja o tej współpracy błyskawicznie rozniosła się po całym internecie, momentalnie zyskując aprobatę ogromnej części formułowej społeczności. Emocje nie opadły również po premierze pierwszego sezonu Drive to Survive, który okazał się wielkim sukcesem. Amerykanie naturalnie kontynuowali cały proceder, na początku 2020 roku wypuszczając drugi sezon. Wówczas pojawiły się pierwsze zgrzyty, gdyż produkcja odstawała poziomem od tej debiutanckiej. Ostatnio na światło dzienne wyszło kolejne 10 odcinków, opowiadających o siedemdziesiątej pierwszej kampanii Królowej Motorsportu. Po szalonych wydarzeniach z ostatnich miesięcy przynajmniej ja oczekiwałem fajerwerków. Ostateczny produkt niestety pozostawia niesmak i rozczarowuje.
Zacznijmy może jednak od pozytywów, bo takowe oczywiście występują. Na wyróżnienie zasługuje praca kamery oraz cała sfera wizualna serialu. Świetnie prezentują się ujęcia bolidu Romaina Grosjeana stojącego w ogniu, mimo iż sama scena była przeciągnięta oraz zdecydowanie udramatyzowana. Bardzo dobrze ogląda się również wszelkie wstawki z Christianem Hornerem, który trzeci rok z rzędu trzyma poziom. Jego wypowiedzi są inteligentne, trafne oraz wnoszą sporo ciekawych smaczków do serialu. Duetem, który wybija się na tle reszty, jest para Zak Brown i Lando Norris. W ich scenach widać ogromną chemię, przypomina to relację na linii ojciec-syn. Sukcesem trzeciego sezonu Drive to Survive jest też zmniejszenie czasu ekranowego dla Haasa, którego w poprzednich latach mieliśmy po dziurki w nosie. Dzięki temu spadła liczba nieśmiesznych żartów, co również trzeba zapisać przy rubryce z plusami.
Niestety, minusów zebrało się dużo, dużo więcej. Na początku możemy odbić piłeczkę z McLarena. Z jednej strony dobrze wygląda wątek Norrisa z Brownem, jednak sztucznie wykreowany konflikt między młodym Brytyjczykiem a Carlosem Sainzem jest okropny do oglądania. Wszyscy doskonale wiemy, że przysłowiowy Bromance nadal trwa (co Norris i Sainz pokazali na torze w Bahrajnie) i Netflix nie jest w stanie tego zmienić. Stajnia z Woking w serialu pojawia się często, jednak prym w występowaniu na ekranie wiedzie Racing Point. O “Różowym Mercedesie” słychać w praktycznie każdym odcinku, co po pewnym czasie staje się po prostu męczące. Przez to czasu zabrakło chociażby dla Williamsa, któremu nie poświęcono choćby połowy jednego epizodu. Niezrozumiałe jest także pominięcie niektórych wyścigów, jak rundy w Turcji, na Mugello, Portimao czy Imoli. Zmagania na torze Istanbul Park były jednymi z najlepszych w sezonie, stąd dziwi ich totalny brak w Drive to Survive. Z kolei rywalizację na Monzy czy Spielbergu mogliśmy oglądać kilkukrotnie, co mocno irytowało.
Moim zdaniem największą bolączką serialu są drobne szczegóły, które kłują w oczy obeznanego w sprawie obserwatora. Na wyróżnienie zasługują, kolejny rok z rzędu, niepasujące dźwięki silników do sytuacji na ekranie. Dla przykładu możemy oglądać bolid pędzący po prostej, a w tle słyszymy spadanie obrotów przy zbijaniu biegów. Ogólnie cała realizacja leży i kwiczy, regularnie trafiają się przebitki z różnych torów podczas jednego Grand Prix. Tutaj za przykład posłuży nam wyścig w Abu Zabi, gdzie producenci próbowali sprytnie przemycić wstawki z Bahrajnu. Czasami trafiały się też niepasujące komunikaty radiowe, jak chociażby niemieckie przekleństwa z ust Vettela w Styrii, które miały miejsce rok temu w Brazylii. Miejscami kłopoty pojawiają się nawet z chronologią i przedstawieniem wydarzeń. Najwięcej problemów sprawiła Monza, gdzie sceny akcji po restarcie są przemieszane z tymi z początku zmagań. Dodatkowo według Netflixa aleja serwisowa była zamknięta po wypadku Charlesa Leclerca, co naturalnie jest nieprawdą.
Mam wrażenie, że lekko pokrzywdzona została ekipa Ferrari. Włosi faktycznie mieli słabiutki sezon, jednak odcinek o nich jest jednym wielkim wylewem wiadra pomyj w stronę stajni z Maranello. Bądźmy chociaż obiektywni, jeśli przedstawiamy ich wpadki, to pokażmy także trzy miejsca na podium. Przyczepić można się jeszcze do naprawdę wielu rzeczy. Do głowy przychodzi mi teraz próba zrobienia z kierowców nie wiadomo jakich herosów. Na to wskazują sceny, gdzie zawodnicy podobno opuszczają wizjer dosłownie dwie-trzy sekundy przed startem. Gołym okiem można wychwycić próbę odizolowania się ekip od kamer Netflixa. Niejednokrotnie operatorzy kamer są proszeni o odsunięcie się na bezpieczny dystans. Przez to mikrofony nie są w stanie wykryć potencjalnie ciekawych rozmów. Ogólnie kierowcy i szefowie zespołów trzymają język za zębami, nauczeni doświadczeniami z poprzednich sezonów Drive to Survive. To sprawia wrażenie, jakby niektóre wypowiedzi były czytane z kartki, bez żadnego polotu i inwencji twórczej.
Drive to Survive cierpi przez to na wszechobecną nudę i brak humoru. Odcinki mało kiedy są angażujące, wręcz niemożliwym jest obejrzenie więcej niż trzech z rzędu. W całym sezonie poruszono także zbyt mało ciekawych wątków, przedstawiano raczej historie, które świetnie znamy. Dlatego moim zdaniem ponad resztę wybija się epizod o Valtterim Bottasie, który pokazuje, jak ciężko jest być drugim kierowcą w takim zespole jak Mercedes. Scena, gdzie Fin jest zostawiony sam jak palec po triumfie w Soczi, jest mocno dobijająca. W odcinku o Haasie można obejrzeć urywki zakulisowych negocjacji sponsorskich, dzięki czemu epizod zyskuje na wartości. Momentami ckliwa jest dramatyczna historia Romaina Grosjena, która została jednak do przesady podkolorowana. Reszta sezonu upływa w akompaniamencie marazmu i znużenia, co nie powinno mieć miejsca.
Podsumowując, moim zdaniem Drive to Survive troszeczkę nie wie, jakim serialem chce być. Nie można tego nazwać dokumentem, gdyż rzeczywistość wcale nie jest przedstawiana taka, jaką jest. Może warto byłoby zaangażować do pomocy więcej osób ze światka F1, kogoś, kto przynajmniej wyłapie błędy produkcyjne. Do tej pory Netflix udźwignął tylko ciężar pierwszego sezonu. Pozostałe dwa lata z Formułą 1 na najpopularniejszym serwisie streamingowym to spory niewypał. Amerykanie nie odrobili pracy domowej, przez co finalny produkt prezentuje się bardzo podobnie do tego zeszłorocznego. Wielka szkoda, ponieważ 2020 rok miał ogromny potencjał, wydarzyło się tyle ciekawych rzeczy. Teraz nie pozostaje nam nic innego, jak tylko liczyć, że sezon 2021 zostanie przedstawiony tak, jak tego oczekujemy. W sposób taki, na jaki po prostu zasługuje Formuła 1.
Foto. oficjalny trailer serialu
Comments