Wiele wskazuje na to, że możemy być świadkami ostatnich normalnych targów w Genewie ze względu na premiery. Później nastąpi era kartonów mleka i elektryków, a V12 umrze ostatecznie.
Downsizing – w motoryzacji zastępowanie większego układu napędowego mniejszym (o mniejszej pojemności czy mniejszej liczbie cylindrów) o tych samych parametrach osiąganych dzięki takim podzespołom jak turbosprężarka czy kompresor, albo zastosowaniu takich technik jak zmienne kąty rozrządu czy bezpośredni wtrysk paliwa o wysokim stopniu sprężania. Tak brzmi definicja tego pojęcia prosto z wszechwiedzącej Wikipedii. Wiecie co najbardziej przeraża mnie w tej definicji? Słowo “zastępowanie”, bo słyszę i widzę je coraz częściej przeglądając wiadomości ze świata motoryzacji, informacje prasowe czy plotki o domniemanych samochodach. Z jednej strony idea jest słuszna, bo walczy się z wysoką emisją, wysokim spalaniem, ale w praktyce okazuje się, że uzyskane rezultaty w ogóle nie spełniają oczekiwań, gdyż otrzymujemy efekt odwrotny do zamierzonego.
Parę dni temu świat motoryzacji obiegła informacja, że podczas Geneva Motor Show, Mercedes ostatni raz zaprezentuje światu swój najwyższy model, czyli S z silnikiem 6.0 V12. Moja reakcja? WoW, ale nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu, wręcz przeciwnie. WoW i opadła mi szczęka tyle tylko, że nie z zachwytu, a z niedowierzania, że Mercedes w swojej topowej limuzynie rezygnuje z najlepszego silnika jaki tylko mogli tam umieścić. Zrozumiałbym jeszcze zmianę na 5.0 V12, argumentując to tym, że te 6 litrów dużo pali to zmniejszmy trochę pojemność zostawiając przy tym klasyczny silnik V12. Nie tym razem, teraz czas na… No właśnie, na co? V10? Możliwe, chociaż mam obawy czy Mercedees pod naciskiem wszystkich “zielonych” nie pójdzie krok dalej, a raczej krok niżej, czyli do V8. Moja wizja na nową “eskę” po downsizingu to V8 4.0 litra z dwoma turbosprężarkami i w opcji hybryda, która byłaby najmocniejszą odmianą. Czy tak będzie? Zobaczymy za mniej więcej 2 lata. Pocieszające jest to, że to nie koniec 6.0 V12 od AMG. Silnik dalej będzie produkowany tyle, że dla Maybacha i mniejszych producentów montujących go w konstrukcjach małoseryjnych. No dobra, ale co na to konkurencja? Spokojnie (albo i nie), chodzą plotki, że w nowej serii 7 będzie V8 zamiast V12. Zadowoleni? “Zieloni” na pewno, ale wątpię, aby którykolwiek motomaniak cieszył się z tego powodu.
Jednak to nie wszystko. Kojarzycie W16 o pojemności 8 litrów od Bugatti? Kto choć raz słyszał ten silnik wie o czym mówię. Zapomnijcie jednak, że w nowym Bugatti go zobaczymy. Firma również rezygnuje z tej konstrukcji i najprawdopodobniej zobaczymy pod maską V12. Dobra, ale czy to wszystko jest nam potrzebne? Osobiście uważam, że nie. Powinien zostać wprowadzony pewien podział. Samochody sportowe powinny być objęte innymi regulacjami w zakresie spalania i emisji, które byłyby znacznie wyższe od norm dla zwykłych samochodów. Również wyniki podczas testów emisyjnych nie powinny być brane pod uwagę w zestawieniu ze zwykłymi samochodami, bo to dlatego producenci zmniejszają jednostki. Mają wymogi jaka musi być średnia emisja spalin wszystkich oferowanych modeli i pozbywają się tych najmniej korzystnych. Czysty absurd!
Po drugiej stronie barykady są takie firmy jak Ford, który wprowadza do gamy V8 o pojemności 7.3 litra. Można? Oczywiście, że można, a nawet trzeba, bo takie ruchy mogą skłonić innych do podążania tą drogą. Ktoś zapyta “Co takiego wielkiego stanie się, jeśli zastąpimy V12 silnikiem V8, który będzie generować tyle samo, a nawet więcej koni?”. Z pozoru nic, bo S klasa czy seria 7 (o Bugatti z W16 nie wspominając) to samochody niedostępne, nie tylko dla zwykłego zjadacza chleba, ale i wielu osób uchodzących za zamożne. Są to samochody, które sprawiają, że czujesz się ważny, nawet jeśli tylko siedzisz przez 15 minut w nim podczas wizyty w salonie. No właśnie, wchodząc do salonu Mercedesa, BMW czy Audi pewnie rzucisz się w pierwszej kolejności na sportowe samochody. Coś pokroju AMG GT R, M4 GTS czy R8 na pewno przyciągnie twoją uwagę, ale wsiądziesz, pobawisz się i pójdziesz. Wpadniesz fotkę, żeby znajomi zazdrościli i koniec zabawy. Gdy na salonie stoi S klasa, “siódemka” albo A8 to założę się, że wsiadając do środka docenisz komfort i luksus. Te samochody to rodzaj wynagrodzenia wszystkich trudów i przeciwności. Sportowe wozy to nagroda, bo można poszaleć trochę, pobawić się i zazwyczaj są szpanerskie. Z limuzynami jest inaczej. Nawet w wspomnianym salonie wsiądziesz, rozłożysz fotel i najchętniej nigdy byś nie wysiadł odcinając się od świata zewnętrznego. Dla większości z nas będzie to jedyna sposobność, aby zasmakować tego luksusu i o to w tym chodzi. To produkt ultra premium, a wprowadzenie V8 sprawi, że więcej będzie go łączyć ze zwykłymi samochodami, tatowozami (sam je popieram) i odejmie mu niezwykłość.
Żeby nikt sobie nie pomyślał, że sprawa dotyczy tylko aut segmentu premium albo sportowych zabawek. Weźmy za przykład jedno z popularnych aut miejskich, którego nazwy nie podam. Silnik 1.2 o mocy około 75 koni. Samochód wyciąga trochę ponad 160 km/h według producenta, a przyspieszenie trwa… wieczność. Jednak jest to samochód miejski, który powinien czuć się jak ryba w wodzie podczas jazdy po polskich miastach. Samochód może i się czuje, bo faktem jest, że można nim wszędzie wjechać albo łatwo zaparkować, ale kieszeń właściciela? Nie jest źle, bo spalanie w okolicy 5,9-6,2 w cyklu mieszanym i 8 w mieście to nie najgorsze wyniki, ale to ponad litr więcej niż deklaruje producent, a auta segmentu wyżej mają takie same rezultaty, a nawet lepsze. Producent zapomniał jeszcze o jednym – napisać informację, żeby nie wjeżdżać na autostradę. 130 km/h, a silnik wypluwa ostatnie poty generując taki hałas, że chcąc czy nie chcąc musimy zwolnić, bo nie da się wytrzymać. Downsizing miał przyczynić się do zmniejszenia spalania i emisji, ale uzyskano odwrotne efekty kosztem mniejszej wytrzymałości silników. Po co nam to było?
Dla pieniędzy, prosta odpowiedź. Na downsizingu zarabiają wszyscy. Od producentów, którzy wymieniają silniki (albo całe samochody) po 100-200 tysiącach kilometrów, po dostawców części, koncerny paliwowe czy mechaników. Zieloni się cieszą, bo niby bardziej eko, trawa bardziej zielona i więcej ptaków, ale tak na prawdę wszyscy wiemy, że jest jeszcze gorzej. Nie lepiej było zostawić większe silniki, które dłużej wytrzymywały i ulepszyć sprawdzony produkt? Biorąc pod uwagę ilość “śmieci” jakie powstają z tych nowych, nie trwałych jednostek to warto zastanowić się nad ich sensem. Co nas czeka w przyszłości? Opcje są dwie. Pierwsza to kolejna dawka ulepszenia i zmniejszania małych silników tak, aby zejść do poziomu 0.5 litra i 2 cylindrów. Druga to elektryki, które również nie idealne, są chyba lepszym rozwiązaniem, niż 2 cylindry w samochodzie. Teraz śmiejecie się i pukacie w głowę, że jak to 2 cylindry? Paręnaście lat temu byłaby podobna reakcja na 3-cylindrowe 0.9.
Najbliższe targi w Genewie mogą być ostatnimi gdzie zobaczymy “normalne” samochody, choć i tak pojawi się dużo elektryków oraz silników o pojemności kartonu mleka. Może to czas, aby kupić nie koniecznie klasyka, ale jakiś porządny samochód i zachować go na złe czasy motoryzacji. Mam osobiście nadzieję na reaktywację większych silników i odwrotny trend do downsizingu z wykorzystaniem najnowszych technologii. Wiecie jaka jest największa wada elektryków? Cisza, bo osiągi mają dobre (np. Tesla), ale brak wywołania gęsiej skórki przez dźwięk odbiera sens zabawy. Osobiście polecam obserwować targi w Genewie, żeby zapamiętać co dobrego może nam dać motoryzacja. Chociaż z drugiej strony jak widzę zapowiedzi hybrydowego samochodu Lamborghini albo elektrycznego Ferrari to boję się patrzeć na te premiery, aby nie zejść na zawał. Elektryczne Ferrari? Kiedyś jedynie jako model w odpowiedniej skali dla dziecka, a dziś jako pełnoprawny pojazd z Maranello. Kwestią czasu wprowadzenie go do produkcji, a wtedy prosto do SUVa, żeby aktualne portfolio się zgadzało, podobnie jak stan konta i ilość sprzedanych egzemplarzy.
Foto. materiały prasowe producentów, pixabay oraz Geneva Motor Show
Założyciel | Redaktor naczelny
Pasjonat motoryzacji i marketingu – wielu mówi, że urodził się z benzyną we krwi, lecz lekarze wciąż mają wątpliwości jak to możliwe.