Dzisiaj samochody elektryczne mają coraz większy procent udziału w rynku, podobnie jak auta typu SUV, które wybierane są coraz częściej przez klientów szukających użyteczności oraz komfortu
Nie uciekniemy od samochodów elektrycznych. Prędzej czy później, w takiej czy innej formie, staną się podstawą całego transportu. Z jednej strony wymuszają to przepisy, nakładając coraz ostrzejsze normy emisji, aż do takich, których silniki spalinowe po prostu nie będą mogły wypełnić. Z drugiej – rzeczywiście trzeba znaleźć alternatywę dla paliw kopalnych. Dlatego ostatnio niemal codziennie jesteśmy bombardowani informacjami o premierze kolejnego samochodu z napędem elektrycznym. Czy to działanie na siłę, czy przemyślana strategia, trudno jednoznacznie ocenić. Samochód elektryczny podczas jazdy jest oczywiście zeroemisyjny. Ale to nie znaczy, że per saldo jest całkowicie obojętny dla środowiska. Przede wszystkim, wyprodukowano go w normalnej fabryce, zużywającej mnóstwo energii i wody. Po drugie, prąd do ładowania samochodu elektrycznego też nie wziął się z powietrza. Dopóki nie będzie pochodzić ze źródeł odnawialnych, pozytywny wpływ lokalny będzie niwelowany przez negatywny globalny. Dlatego wprowadzenie elektromobilności na szeroką skalę powinno być przemyślaną strategią. Zatem czy elektryczny SUV ma sens?
Oferta „elektryków” jest coraz bogatsza, także w popularnym segmencie kompaktowych SUV-ów przybywa modeli z wtyczką. Część to zupełnie odrębne konstrukcje, niespokrewnione ze spalinowymi odpowiednikami, jak na przykład Volkswagen I.D. 3 czy Skoda Enyaq. Większość to jednak po prostu elektryczne odmiany modeli wyposażanych w różne napędy, od benzynowych czy wysokoprężnych, poprzez hybrydowe, aż po czysto elektryczne. Takie samochody oferują między innymi Mini (Countryman), BMW (iX3), Mercedes (EQA i kilka innych) czy też Volvo (XC40 Recharge). Skupmy się na chwilę na tej ostatniej propozycji.
Jeśli nie liczyć pochodzącego od submarki Polestar modelu Polestar 2, jest to pierwszy całkowicie elektryczny model Volvo. Nazwą Recharge objęto wszystkie samochody marki w jakiś sposób zelektryfikowane, czyli hybrydy typu plug-in też nazywają się Recharge. Ale XC40 to Pure Electric, o symbolu P8 AWD. Napęd pochodzi z Polestara 2, jednak ze względu na niszowość tej marki do mainstreamu zdecydowano się wprowadzić coś lepiej znanego i popularnego. XC40 doskonale nadawał się do pełnego zelektryfikowania. Ma zatem dwa silniki elektryczne – jeden na przedniej osi, drugi na tylnej – generujące łączną moc 408 KM. Baterie o pojemności 78 kWh można naładować do 80% pojemności w 40 minut, jeśli skorzystamy z szybkiej ładowarki. Natomiast po pełnym naładowaniu zasięg według normy WLTP wyniesie ok. 400 kilometrów. Jak w każdym elektryku, jest to wartość maksymalna, realnie będzie zapewne niższa. Ale przy założeniu, że z samochodu elektrycznego korzysta się głównie w ruchu miejskim, to już i tak całkiem przyzwoita wartość.
Poza tym Recharge to normalne XC40 jak każde inne. Z przodu, zamiast żebrowanego „grilla” jest osłona w kolorze nadwozia, z tyłu nie ma rur wydechowych. To wszystko. Kto nie wie, od spalinowych braci po prostu go nie odróżni. Może jedynie zdziwić się, bo XC40 Recharge to bardzo szybki samochód. Ponad 400 KM katapultuje go od zera do setki w niecałe 5 sekund, a przyspieszenie do 50 zajmuje może około dwóch. W mieście trudno znaleźć konkurenta w starcie spod świateł. Na dodatek płynne przyspieszenie nie kończy się przy wyższych prędkościach, samochód bez zająknięcia ciągnie do 180. Wszystko, rzecz jasna, w typowej dla elektryków ciszy. Jednocześnie napęd na cztery koła pozwala utrzymać trakcję nawet w trudnych warunkach. A że cała podłoga samochodu wyłożona jest bateriami, środek ciężkości jest położony nisko i stabilność na zakrętach jest zadziwiająco wysoka jak na SUV-a. Przy spokojnej jeździe i łagodnym przyspieszaniu apetyt na prąd mieści się w granicach przyzwoitości. Oczywiście, w trudnych warunkach atmosferycznych, czyli na przykład w zimie, gdy stale korzysta się z ogrzewanie, albo w lecie, gdy cały czas klimatyzacja musi pracować na pełnych obrotach, deklarowany zasięg ponad 400 km trudno będzie utrzymać. Można jednak założyć, że nigdy nie powinien spaść poniżej 300 kilometrów, a to już jest wartość absolutnie do zaakceptowania. Zważywszy na fakt, ze samochody elektryczne nadal przeznaczone są głównie do użytku w mieście, te 300 czy optymalne 400 km pozwala na bezstresowe użytkowanie. Oczywiście, P8 AWD to wersja topowa, w planach są słabsze, z napędem tylko na tył i baterią o niższej pojemności. Niewykluczone, że będą cieszyć się większym powodzeniem, bo jedyny w tej chwili model, czyli właśnie P8, to koszt około 300 tysięcy złotych. Tańsza wersja z napędem na jedną oś, z nieco mniejszą baterią i jednym silnikiem o mocy 204 KM ma kosztować poniżej 200 000 zł. Przeczytaj więcej o elektrycznym XC40.
Warto też wiedzieć, że akurat w Volvo do elektryfikacji podchodzą kompleksowo, i mają plan – do 2040 roku chcą być firmą całkowicie neutralną dla klimatu. A już w 2025 roku ślad węglowy przypadający na każdy samochód ma być niższy o 40%. W tym samym roku połowa sprzedawanych przez Volvo samochodów ma mieć napęd elektryczny. Natomiast emisja CO₂ we wszystkich procesach produkcyjnych i logistycznych ma być obniżona o 25%. Nie ma tu więc hurraoptymizmu, jest stopniowe, ale realistycznie brzmiące założenie. Szczegóły na temat zrównoważonego rozwoju Volvo znajdziecie na stronie: https://www.volvocars.com/pl/v/sustainability. Można się więc spodziewać, że z czasem także pozostałe SUV-y szwedzkiej marki zyskają wersje całkowicie elektryczne. Oczywiście, konkurencja nie śpi i na rynku przybywa elektrycznych SUV-ów. A im większy wybór, tym lepiej dla konsumenta. Teraz pozostaje tylko poczekać na rozwój sieci stacji ładowania. To jedno z najwęższych gardeł na drodze do rozwoju elektromobilności.
Założyciel | Redaktor naczelny
Pasjonat motoryzacji i marketingu – wielu mówi, że urodził się z benzyną we krwi, lecz lekarze wciąż mają wątpliwości jak to możliwe.